Często rozmawiamy z nowymi Klientami, w naszym stacjonarnym sklepie, o tym, co to właściwie oznacza, że żywność jest zdrowa i ekologiczna. 

Zawsze zaczynamy od tego, że nie powinno się używać pojęcia zdrowa żywność. To mylące i w błąd wprowadzające bo sugeruje, że jakaś żywność jest zdrowa a jakaś niezdrowa.

Nie w tym rzecz. Cyklicznie w Spichlerzu będę robiła prezentację i wykład o tym dlaczego warto - w miarę możliwości - kupować żywność ekologiczną. Zerkajcie na profil Spichlerza na Facebooku żeby zobaczyć kiedy taki wykład znowu się odbędzie. Warto na nim być, zapewniam.

Ale do rzeczy.

Na przestrzeni trzech ostatnich dekad jakość żywności, którą spożywamy uległa znaczącemu pogorszeniu. Już nie jemy kapusty kiszonej tylko kwaszoną, pomidory kupowane w grudniu nam nie smakują a w lipcu nad morzem chętnie jemy świeżego, w nocy złowionego dorsza. Tu na zaczepkę rzucę tylko dwa hasła: słowo świeży nabrało nowego znaczenia a pojęcia okresu ochronnego nie zna nikt.

Rozporządzenia unijne dość precyzyjnie określają kiedy żywność może otrzymać certyfikat zielonego listka z dopisanym numerem jednostki certyfikującej. Tak - sam zielony listek bez tego numeru to zwykłe wprowadzanie w błąd.

Żywność ekologiczna nie może być modyfikowana genetycznie. Ważny w uprawach jest płodozmian i czas odpoczynku dla ziemi. Żywność ekologiczna nie może zawierać nawet śladowych ilości herbicydów, pestycydów czy innej chemii. Owoce suszone - z założenia - nie mogą być siarkowane bo i tego nie potrzebują. Muszą wyschnąć w sposób naturalny. Dlatego pomidory suszone nie będą ślicznie czerwone a morele żółciutkie. Długo by o tym pisać.

W ostatnich latach - w każdym większym mieście - pojawiły się targi zielone, bazary naturalne, miejsca gdzie tylko od rolnika, kooperatywy gdzie tylko regionalnie. Długo by wymieniać. I wszędzie w tych miejscach słyszymy to samo: ja nie sypię, ja uprawiam jak dla siebie, jakość to moje drugie imię.

I ja - całkiem szczerze bo wiary w dobro ludzi jest we mnie jeszcze sporo - w to wierzę. Tylko Pan Stanisław, który uprawia pyszną marchewkę, i który serio nie sypie żadnej chemii, nie ma zielonego pojęcia o tym, że kawałek dalej, jego sąsiad - nazwijmy go Henryk - oddał kawałek swojej ziemi firmie, która zakopała tam odpady niebezpieczne. Coś tam zutylizowała. A ponieważ Pan Stanisław nie zdecydował się na to aby swoje gospodarstwo poddać certyfikacji (bo koszty) to do tego gospodarstwa nie zajrzy inspekcja sanitarna i nie pobierze próbek ziemi, wody a nawet odchodów zwierząt żeby sprawdzić co w tej ziemi się kryje. A co się kryje to nawet Pan Henryk nie wie.

Kontrola nie jest przeciwko nam  - jest dla nas. Certyfikat BIO to nie koszty a potwierdzenie jakości. Certyfikacja to nie koszty - to stan umysłu i wiedzy. Koszty od dawna są do zaakceptowania jeśli wziąc pod uwagę co w zamian otrzymujemy. 

Komentarze (0)

Brak komentarzy w tym momencie.